Jakież to ogromne szczęście, móc pracować w domu, będąc mamą małych dzieci. Prawda, że prawda? Ja do tej prawdy mam ochotę dorzucić taki stary, góralski epitet, ale się nie będę wyrażała.
Oczywiście, z organizacyjnego punktu widzenia jest spoko, nie trzeba dziecka pakować na cały dzień do żłobka, przedszkola czy na inną świetlicę. Nie trzeba zwalniać się z pracy na zebrania. Aż wreszcie, nie trzeba rwać włosów z głowy, dumając, co zrobić z dzieckiem, gdy ono ma w szkole święto. A jak wiadomo, nauczyciele mają sporo więcej świąt niż przeciętny pracownik spoza sektora oświaty. Mają choćby wakacje i ferie. Przeciętny pracujący rodzic siwieje na samą myśl o swoim ośmioletnim potomku i jego skrzyżowaniu z wakacjami. [Czytaj dalej…]

Kiedyś wspominałam, że raz na jakiś czas bywa tak, że łapie mnie niedoczas. Działa z zaskoczenia, bez jakiejkolwiek zapowiedzi i dopada w najmniej odpowiednim momencie. Na początku była „szalona matka studiująca”, później „studiująco–pracująca”, by zostać na etapie „po studiach pierwszego stopnia i bez pracy”, bo dziecko nie ma miejsca w przedszkolu. Oto Polska właśnie!
Dzieje się. Oj, dzieje. Jeszcze miesiąc temu nie spodziewałabym się, że będę w domu sama, czytaj bez dzieci i co lepsze, że będę kurą pracującą, oprócz tego, że domową, bo jak wiadomo z tej zaszczytnej funkcji się nie rezygnuje. Nigdy. Ustaliliśmy, że to dożywocie.
