Przede wszystkim życzę sobie, by rodzice byli ze mnie dumni. Chyba mają ku temu powody? Ja wiem, że bywam niesforny. Ale to przecież ważne, żeby mieć własne zdanie, nie bać się je mieć i umieć go bronić.
Życzę sobie, żeby ciocie i wujkowie mnie rozpieszczali i pisali dla mnie poruszające historie, pouczające artykuły, wzruszające bajki, porywające rozprawy.
Życzę sobie, by mądrzy ludzie dzielili się ze mną swoją wiedzą. Dzieciństwo to ponoć okres, w którym umysł jest najbardziej chłonny. Jestem żądny wiedzy i chcę się tą wiedzą dzielić z innymi.
Życzę sobie, żeby starzy znajomi często mnie odwiedzali. Chciałbym, aby przyprowadzali nowych, fajnych ludzi, którzy zechcą spędzać ze mną czas. Razem raźniej.
I żeby miło było, i sympatycznie. I żeby mnie lubili albo nie, bo nieważne czy dobrze gadają, czy źle, byle gadali. I żeby się kręciło.
To mówiłem ja – Wasz Skarb.
A teraz dmuchamy!


Mówi się, że coś się kończy, coś się zaczyna. Co się zatem skończyło, że aż się nam zaczęło? Nic. W każdym razie nie przypominam sobie, by coś się skończyło. Jak się nic nie kończy, a mimo wszystko coś się zaczyna, można chyba mówić o narodzinach. Żeby się coś narodziło, musi dojść do zapłodnienia. Rumienię się na samą myśl. Żeby doszło do zapłodnienia, wskazane jest… bzykanko. No dobrze, nie brnijmy. Przyjmę wersję, która chyba najbardziej odpowiada naszemu ministerstwu edukacji. Otóż, drogie dzieci, Skarb Matki znaleźliśmy w kapuście!
Zaczęło od gorączkowego telefonu zaraz po Mikołajkach. Siostra cioteczna błagalnym głosem wzywała: